Articles

’Frank': The Man, The Voice, The Mafia Ties

Frank: The Voice

Frank: The Voice
By James Kaplan
Hardcover, 688 stron
Doubleday
Cena detaliczna: $35

Akt trzeci: Wyżej i wyżej

„Dzień dobry. Nazywam się Frank Sinatra.”

— Jego pierwsza linia w filmach, w 1943 roku w filmie RKO Radio Pictures Higher and Higher

„EXTRA ADDED ATTRACTION,” było rzeczywiście, jak Paramount po raz pierwszy billed go: czwarte miejsce w programie, poniżej Benny Goodman and His Famous Orchestra, pod komediowym trio zwanym the Radio Rogues i komediowym duetem zwanym Moke and Poke, i tuż nad „DON BAKER at the PARAMOUNT ORGAN.” Nazwisko Franka Sinatry było jednak jedynym, oprócz nazwiska Goodmana, napisanym pogrubioną czcionką, i to czcionką tylko nieco mniejszą. A pod nazwiskiem slogan: „Głos, który zachwycił miliony”

To była prawda. Ale sama fraza brzmiała jak coś, co mogłoby paść z ust jakiegoś spikera radiowego z lat 20. lub 30. A oto w styczniu 1943 roku – jednym z tych momentów, kiedy wszystko po prostu przesuwa się do przodu – Frank Sinatra, radykalnie nowy amerykański produkt, potrzebował drastycznego przepakowania i kogoś nowego, kto by to zrobił.

Kreatorem sloganu był kolejny z ówczesnych agentów Sinatry, wkrótce zapomniana postać o nazwisku Harry Kilby. Publicystą, który przekonał władze Paramountu do umieszczenia męcząco brzmiącego sloganu na dole szyldu, był niejaki Milt Rubin, pracownik Times Square i chętny niewolnik cesarza Winchella – Waltera, oczywiście. Sinatra zatrudnił Rubina jesienią ’42, wkrótce po odejściu od Dorseya, za radą wszechwładnego felietonisty, i szybko tego pożałował. Ten człowiek od PR-u traktował Franka jak jeszcze jeden występ, nie ważniejszy niż ktokolwiek inny z listy C, na której znajdowali się brzuchomówcy, akrobaci i kobiece wcielenia. W międzyczasie Rubin kręcił się wokół stolika Winchella w Lindy’s, śmiejąc się z żartów wielkiego człowieka i żebrząc o ochłapy. Zdarzało się, że Sinatra – co prawda bardzo wymagający klient – nie mógł dodzwonić się do swojej kosztującej pięćdziesiąt dolarów tygodniowo publicystki. Nancy, która wypisywała czeki, zaczęła ignorować rachunki Rubina. To zwróciło jego uwagę, ale nie w dobry sposób: publicysta wszczął postępowanie sądowe przeciwko swojemu klientowi.

Manie Sacks z Columbii, nowy rabin Sinatry, miał rozwiązanie. „George Evans to twój człowiek”, powiedział Frankowi. „Jest najlepszy w tym biznesie – najlepszy, jaki kiedykolwiek istniał.”

Była to oczywista prawda. Między Rubinem a Evansem nie było żadnego porównania. Rzut oka na zakurzone biuro tego pierwszego na Times Square wystarczy, by to stwierdzić: zagracone kilka pokoi za drzwiami z oszronionym szkłem, stara baba w szalu, która robi sobie paznokcie na recepcji, podczas gdy jakiś spocony facet z chihuahuą chłodzi sobie pięty. W czystym i nowoczesnym apartamencie George’a B. Evansa na Columbus Circle, z drugiej strony, pracowały trzy asystentki odbierające telefony od klientów takich jak pan Glenn Miller, pan Duke Ellington i panna Lena Horne.

Evans miał 40 lat, był w kwiecie wieku, i był dynamem, z mocną, zdeterminowaną szczęką i kruczym spojrzeniem przeszywających, ciemnych oczu. Lekko łysiejący, wąsaty (jego znakiem rozpoznawczym były oprawki w kształcie skorupy żółwia), przystojny na swój sposób, ubierał się dobrze, mówił szybko i wyraźnie, przechodził od razu do rzeczy. Miał o sobie dobre mniemanie, nie bez powodu: żył dla swoich klientów, a klienci dobrze mu służyli. Ich radości były jego radościami, a ich smutki również były jego smutkami. Jeśli potrzebowali pocieszenia o czwartej nad ranem, odbierał telefon, nie zadając żadnych pytań. Był takim samym ekspertem w rozwiązywaniu problemów, jak i w podsycaniu emocji.

W zamian był wybredny, jeśli chodzi o to, kogo chciał reprezentować. Jeśli chodzi o Sinatrę, Evans był początkowo sceptyczny, nie zważając na pochwalny apel Manie Sacksa. Piosenkarzy było jak na lekarstwo, a czymże był piosenkarz bez zespołu? Zespoły tworzyły wiadomości, zespoły przyciągały tłumy. A liderzy zespołów byli bogami. Glenn, Duke: Boże, sama myśl o tych błyskotliwych, eleganckich, autorytatywnych mężczyznach przyprawiała Evansa o dreszcze. W pewnym sensie reprezentowanie ich sprawiało, że czuł, iż przejmuje ich cechy.

Ale piosenkarz chłopiec! Ten mógł nawet różnić się od pozostałych – z tego, co słyszał na płytach i w radiu, Evans był skłonny to przyznać. To był przyjemny głos, ładnie wyrazisty. Mimo to George Evans nie bardzo rozumiał, o co całe to zamieszanie.

„Musisz go zobaczyć, Georgie” – powiedział Sacks. „Ten dzieciak naprawdę ma coś w sobie. Idź do Paramount i zobacz, co on robi z tymi dziewczynami.”

Evans poszedł i zobaczył. Nick Sevano, ziomek Sinatry z Hoboken i wkrótce eks-gofer (o jeden raz za dużo awantur o krochmal w koszulach; życie było za krótkie – z wyjątkiem tego, że Sevano spędziłby resztę swojego bardzo długiego życia handlując, jak wielu innych, znajomościami z piosenkarzem), spotkał publicystę w holu Paramountu i zaprowadził go do przejścia w środku występu o 2:30. Evans, nie łatwo zaimponować, gapił się na to, co widział.

Właściwie, dźwięk i zapach były tym, co uderzyło go na początku. Miejsce było absolutnie wypełnione rozhisteryzowanymi nastolatkami, prawie pięć tysięcy z nich, przepisy przeciwpożarowe były przeklęte (kilka setek, które właściciel Paramountu Bob Weitman przeznaczył na Fundusz Strażacki, przyniosło mu sporo dodatkowych pieniędzy). Zapełniali siedzenia, przejścia, balkony – wszyscy zwisali z krokwi. I zawisali z zachwytem na słowach piosenki, którą śpiewał wygłodzony dzieciak w świetle reflektorów na środku sceny —

Be careful, it’s my heart…

i szaleli, kiedy uderzał w ostatnie słowo:

To nie mój zegarek trzymasz, to mój he-art….

Łapanie (już bardzo wyćwiczone) w jego głosie, zmierzwiony spit-curl na czole (żaden Dorsey już nie kazał mu go czesać), spojrzenie help-me w jego jasnoniebieskich oczach (zawsze, celnie, laserowo skupione na tej czy innej dziewczynie na widowni) — to wszystko odpaliło ich jak dynamit. Powietrze w wielkim audytorium wibrowało, zarówno od rozdzierających uszy krzyków (FRANKIEEE!!! FRANKIEEE!!!), jak i od ciepła i piżma kobiecego pożądania. Evans czuł perfumy, b.o., słabo wyczuwalny ostry smak moczu (dziewczyny przychodziły na pierwszy pokaz o 9:15 i zostawały na pokazie za pokazem, zdeterminowane, by nigdy nie rezygnować z cennego miejsca, nawet jeśli oznaczało to zmoczenie go), i coś jeszcze. Były jak wielkie stado kobiecych bestii, pomyślał z zachwytem, wszystkie w rui naraz….

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *