Articles

Moody Blues' Justin Hayward Isn’t Burning Up Over What Got Lost in the Fire

Editorial use only Mandatory Credit: Photo by Will Ireland/Future/ (3786847e)Esher Wielka Brytania - 15 stycznia: Justin Hayward Singer-songwriter i gitarzysta brytyjskiej grupy rockowej The Moody Blues, Prog Magazine 15 styczniaJustin Hayward Portrait ShootESHER, UNITED KINGDOM - 15 stycznia 2013: Justin Hayward, singer-songwriter i gitarzysta brytyjskiej grupy rockowej The Moody Blues, Prog Magazine, 15 stycznia 2013. (fot. Will Ireland/Prog Magazine)
Will Ireland/Future/

Popularne w Variety

Obecnie w trakcie solowej trasy, wokalista opowiada o tym, że chciałby być Buddy Holly, co niepokoi muzyków w procesie starzenia się i dlaczego nie mógłby się przejmować archiwalnym materiałem swojego zespołu.

Nikt nie dzwonił do Justina Haywarda w sprawie pożaru na terenie Universal Studios Hollywood – na pewno nie Universal Music Group, ale też nie reporterzy. „Były o wiele ważniejsze osoby, do których należało zadzwonić lub porozmawiać na ten temat” – mówi Hayward w typowy dla siebie, angielski sposób. New York Times niedawno zdmuchnął pokrywę z 2008 r. inferno, które zniszczyło niezliczone oryginalne mastery i nagrania, a także szokujące tuszowanie. Obok Eltona Johna, Chucka Berry’ego i Elli Fitzgerald, wymienili Moody Blues jako artystów, których bezcenne taśmy mogły spłonąć.

Hayward, który w październiku skończy 73 lata, nie jest zbyt zmartwiony. To, co on i „Moodies” wydali w tamtych czasach, jest wszystkim, co naprawdę się liczy – w zeszłym roku zostali wprowadzeni do Rock and Roll Hall of Fame – i jest nieco cyniczny w kwestii nienasyconego zarabiania pieniędzy przez Universal i inne wytwórnie na każdym skrawku nagranego materiału. Z drugiej strony, gdy tak długo rozmawiał z hotelu w Denver – o akustycznej trasie solowej, którą właśnie odbywa (z występami w piątek wieczorem w Big Bear Lake i w sobotę w Ventura), o dziedzictwie i o jedynym albumie, „Octave” z 1978 roku, który zespół nagrał w Stanach – nagle zdał sobie sprawę, że, czekaj, może coś cennego zostało utracone…

Co grasz na swojej obecnej trasie?ykonuję piosenki, które napisałem – głębsze kawałki z Moodies, kilka solowych rzeczy, kilka rzeczy, których nigdy nie udało mi się zrobić z Moodies, a które po prostu nie sprawdziły się w głośnej sytuacji. Ten koncert to dla mnie prawdziwa radość. Pracuję z trzema młodymi muzykami, którzy kochają tę muzykę i są dla mnie wielkim wsparciem. Przywiozłem z domu moje gitary akustyczne. Pod pewnymi względami jest to o wiele bardziej wierne nagraniom, ponieważ płyty zostały zmiksowane z gitarą akustyczną, mellotronem i klawiszami z przodu, a perkusja i bas może trochę bardziej z tyłu. Ale oczywiście na scenie zawsze było to trudne do zrobienia z Moodies, z dwoma perkusistami, i wszystko musiało wznieść się na wyższy poziom, a to wszystko było elektryczne. Więc to jest bardziej jak oryginalny sposób patrzenia na to, co jest miłe.

Czy masz jakieś sztuczki, aby utrzymać starsze piosenki świeże lub zabawne do grania?
To zawsze przyjemność grać, ponieważ niektórych z nich po prostu nie robiłem wcześniej na scenie. W ciągu ostatnich kilku tras zamieniliśmy się różnymi rzeczami. Karmen, grająca na flecie, harmonijce ustnej i wokalu, dodała kolejny wymiar – jestem w stanie przywrócić te rzeczy w stylu Raya Thomasa / Moodies na fletach nieco bardziej. To jest bardzo mocno związane z naszym brzmieniem wokalnym, włączając w to wszystkie harmonie Moodies. Od lat 80-tych zawsze harmonizowałem sam ze sobą na płytach – więc dziewczyny i ja, a także Mike, jesteśmy w stanie łatwiej to odtworzyć.

Czy zawsze czułeś się pewnie jako wokalista?
Nie. Nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek tak było, naprawdę. Nigdy nie myślałem o sobie jako o piosenkarzu. Moja pierwsza praca była z rock 'n' rollowym piosenkarzem o imieniu Marty Wilde, po prostu grając na gitarze dla niego, kiedy miałem 17 lat, kiedy zacząłem. Powiedział mi wtedy, że aby przetrwać w tym biznesie, musisz stworzyć swoją własną tożsamość, a najlepszym sposobem na to są piosenki. Więc tak naprawdę przyszedłem do Moodies z zamiarem zrobienia swoich piosenek. Nie jest mi łatwo słuchać własnego głosu. Tak naprawdę nie jestem piosenkarzem – jestem facetem, który wykonuje te piosenki. Miałem szczęście, że przy „Forever Autumn” zostałem do tego wybrany.

Czy w tamtych wczesnych czasach świadomie wzorowałeś swój głos na kimś innym?
Nie brzmię jak Buddy Holly, ale Buddy był moim bohaterem. Kiedy przyjechałem do Ameryki w ’68 roku, jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiłem, był wyjazd do Lubbock w Teksasie – i zdałem sobie sprawę, że to nie jest urocze miasteczko westernowe, tylko wielki płaski teren z szybami naftowymi biegnącymi w górę i w dół. Ale to właśnie stamtąd pochodził Buddy. Wykonywałem jego piosenki, kiedy byłem w szkole – to było w zasadzie wszystko, co robiłem. Zawsze naprawdę kochałem Cliffa Richarda w Anglii, bo był pierwszą prawdziwą gwiazdą, jaką mieliśmy dla nas, angielskich dziewcząt i chłopców. Mój dziadek zostawił mi kolekcję starych, zabawnych płyt 78, a tuż przed śmiercią kupił parę płyt Johnniego Raya. Johnnie Ray miał w swoim głosie coś w rodzaju tragedii i było w nim coś takiego, co po prostu zostało we mnie – może to trochę na mnie wpłynęło w pewien sposób, po prostu zaczynał nutę i przechodził do nuty. W jego głosie było coś w rodzaju krzyku.

Czy twój stosunek do głosu, lub twoje możliwości z nim, zmieniły się na przestrzeni lat?
Cóż, na pewno zmieniły się na przestrzeni lat, ponieważ nauczyłem się próbować go kontrolować i nie naciskać na niego. We wczesnych dniach po prostu poszedłbym na wszystko i śpiewałbym bardzo źle. Zawsze byłem naćpany na tych wszystkich płytach, więc to dodawało emocji do niektórych z nich. Czasami angażowałem się w to zbyt emocjonalnie i czasami było to dobre, a czasami nie. Robiło się trochę ckliwie. Rzeczy, które pisałem od lat 80-tych, zawsze grałem trochę bezpieczniej – pozostawałem w swoim komfortowym przedziale. Ktoś zapytał mnie ostatnio: „Jak dbasz o swój głos?”. A ja nie mogę wymyślić nic, co mógłbym powiedzieć. Zawsze uważałam, że mój głos dba o mnie. Miałem ogromne szczęście, że fizjologia, czy też makijaż, czy też struktura kawałków w mojej krtani, sprawiły, że… ludzie nigdy nie znali mojego imienia, ale mógłbym być miejscami, a oni mówiliby: „O, to ten gość z Moody Blues”. Ludzie mogli rozpoznać głos, a to bardzo szczęśliwa rzecz mieć jako piosenkarz.

Kiedy są chwile, kiedy czujesz swoje 72 lata?
Cóż, duch jest chętny, ale ciało jest czasami słabe. Miałem swoje problemy i kwestie, a niektóre rzeczy przychodzą i uderzają cię, a ty zdajesz sobie sprawę, że rzeczy nie są całkiem takie same. Chciałbym mieć takie ręce, jakie miałem, kiedy byłem młodszy. Kiedy się starzejesz, jedyną rzeczą, na którą patrzysz, są twoje ręce i możesz zobaczyć, jak się starzejesz poprzez swoje ręce. To ciekawe. Patrzymy na nasze twarze i myślimy: „Och, mam trochę mniej włosów czy coś w tym stylu, ale nadal jestem tym samym facetem – ponieważ to powolny proces. Ale pamiętam, że moja mama – z moim bratem i ze mną, kiedy byliśmy mali – chodziliśmy odwiedzać tych wszystkich starszych krewnych, siedzieliśmy cicho na kanapie, rozglądaliśmy się po pokoju, staraliśmy się być grzeczni i mieliśmy nadzieję, że na koniec dostaniemy z powrotem trochę grosza. Pamiętam, że zawsze patrzyłem na ręce tych starych ludzi.

Ale wciąż jesteś w trasie i występujesz, co jest imponujące. Czy są jacyś autorzy piosenek lub muzycy, których długowieczność i karierę podziwiasz? Ludzie często mówią do mnie: „Oh, idziesz zobaczyć Roda?” albo kogoś, kto się pojawia. To jest jak, nie. . . Nie jestem zainteresowany. Byłem przywiązany do takich facetów jak Tim Hardin, lub tego rodzaju singer-songwriter’ów. Teraz poszedłbym z mojej drogi, żeby zobaczyć Gordona Lightfoota, gdziekolwiek. Widziałem Donalda Fagena jakiś rok temu i pomyślałem: „To jest po prostu genialne”. Jestem tak zadowolony. On wciąż ma to coś.

Czy uważasz, że istnieje zgrabny sposób na starzenie się jako wykonawca w oczach opinii publicznej – jak również sposób, który nie jest zgrabny?
Starzenie się jest bardzo trudne. Jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że większość życia spędziłem na kontemplowaniu ducha – i jest to duch mnie samego. Niektórzy z nas są po prostu tym obciążeni. Przeprowadziłem dziś już sześć wywiadów i w każdym z nich przechodziliśmy przez przyjemności – „Co teraz robisz? Co porabiasz? Masz coś nowego?” … ale „W 1966 roku robiłaś to”, a potem rozmawiamy o młodej Justynie.

Dla mnie chodzi o godność. Przez ostatnie kilka lat chciałem zachować trochę godności. Nie próbować być tym Justinem, który był. Nie żebym kiedykolwiek był typem rock’n’rollowej osoby. Ale niektórzy muzycy z mojej ery, kiedy wciąż próbują robić te skórzane spodnie i pozy – przypuszczam, że Mickowi może się to udać, ale jest on jedynym, którego znam. Nawet Keith ma trochę godności w sposobie, w jaki to robi. Czasami spotykam ludzi w hotelach na trasie, i to jest jak, „Hej Justin!” I myślę sobie: „O cholera, to trochę przerażające, co oni robią” – mają srebrne błyskotki i takie tam, i tatuaże, i takie tam włosy. Więc mam nadzieję, że pozostało trochę godności. To wszystko, co możemy zrobić.

Czy jesteś wrażliwy na to, że kiedykolwiek osiągniesz punkt, w którym nie jesteś u szczytu swoich możliwości jako wykonawca, albo na myśl, że może nadszedł czas, aby odłożyć gitarę?
Wiem dokładnie, co masz na myśli – i tak. Jestem w tej strefie i to jest przerażające. Granie – inni ludzie prawdopodobnie mogą to zrobić za mnie, chociaż nie byłoby to zupełnie takie samo, jakbym czuł, że byłoby, gdybym to ja grał. Ale jeśli głos odejdzie, wtedy myślę, że nadszedł czas. Jestem tego świadomy i to mnie przeraża.

Czy to przeraża z powodu radości, czy tożsamości, jaką masz jako wykonawca?
To przerażające, bo nie robię nic innego. Myślę, że zniknąłbym gdzieś w bibliotece. Klasztor to czasem całkiem niezły pomysł.

Czy nadal pisałbyś piosenki i tworzył muzykę, nawet gdybyś nie był w stanie przedstawić jej światu?
To ciekawe pytanie. Nikt nigdy wcześniej mnie o to nie zapytał, bo spodziewają się, że wszystko, co robisz, to tylko robienie tych rzeczy w jakimś celu. Piszę dla własnej przyjemności i mam teraz sporo piosenek, które lubię – po prostu biorę je do ręki od czasu do czasu, bawię się nimi, może zmieniam słowo lub dwa i mam nadzieję, że dzięki temu stają się lepsze. Są dla mnie i nie wiem, czy mam ochotę przechodzić przez cały ten cyrk z ich promocją. Nie jestem pewien, czy mam apetyt na bycie tym, czym ludzie chcą, żebym był. W tej chwili cieszę się robieniem rzeczy egoistycznie.

Podawano, że taśmy Moody Blues mogły być wśród tych zniszczonych w pożarze Universal. Czy wiesz, czy tak było?
Przeczytałem to oczywiście w gazecie. Nie było o tym informacji w Anglii i trochę czasu minęło, zanim podano ją w Stanach Zjednoczonych. To z pewnością prawda, że byliśmy wymienieni wśród osób, których taśmy mogły ulec zniszczeniu. Nikt do mnie nie zadzwonił, ponieważ były o wiele ważniejsze osoby, do których należało zadzwonić lub porozmawiać na ten temat. A niektórzy ludzie byli bardzo głośni. Nigdy tak naprawdę o tym nie myślałem. Zrobiliśmy tylko jeden album w Ameryce, z firmą o nazwie Decca – i oczywiście Universal kupił Decca. Nie wiem, co oni tam mają. Pierwsze siedem albumów, nie sądzę, żeby którykolwiek z nich był tam przechowywany. Ale byliśmy na liście. Od tamtej pory skontaktowało się ze mną dwóch różnych prawników, którzy chcieli wiedzieć, czy dołączymy do jakiegoś zbiorowego pozwu przeciwko dziedzictwu – zawsze ładnie to ujmują, „artystom dziedzictwa” – którzy pracują nad tym gigantycznym pozwem. Zawsze uważam, że „nie wiem” jest dobrą odpowiedzią, więc to właśnie powiedziałem

Faktem jest, że Universal spieszył się, by wydać wszystko – dema, outtakes, skrawki, kawałki taśmy pomiędzy piosenkami Moody Blues, w różnego rodzaju zestawach pudełkowych w ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat. I oni nadal to planują. Odsunąłem się od tego. Prosili mnie o zatwierdzenie, ale po prostu nie odpowiadam już na te emaile. Wydaje mi się, że nie mam nad tym zbyt dużej kontroli i nie interesuje mnie przesiewanie rzeczy, które moim zdaniem i tak nie powinny zostać wydane. Z pewnością, tak jak w przypadku Moodies, jakiś nerd – nie wiem jak to lepiej ująć – z chęcią znalazłby się w tych archiwach, jeśli nadal by tam były, odszukując rzeczy, by zarobić trochę pieniędzy dla Universal i wydobyć je na światło dzienne. To część ich etosu, tych wielkich firm, po prostu wyciągnąć te rzeczy na światło dzienne, by spieniężyć stare rzeczy. Prawdą jest również to, że prawie wszystko, co nie zostało upieczone, co zostało nagrane przed 1985 rokiem, większość tlenku i tak już odpadnie. Wszystko, co chciałem wydać, zostało wydane.

Czy przejmujesz się tym, że twoje piosenki przeżyją cię dłużej?
Moje gitary przeżyją mnie, to pewne. Zawsze będą pożądane. Nie wiem. Ludzie idą do przodu, prawda? Ludzie kochają muzykę swojej młodości. Nigdy nie daję się wciągnąć w ten argument o tym, „Och, dzisiejsza muzyka nie jest taka jak wtedy”. Są dzieciaki zakochujące się teraz w tych wszystkich piosenkach, nawet jeśli są to tylko czterotaktowe riffy, które zostaną z nimi do końca życia. Kiedy będą w moim wieku, usłyszą je i pomyślą: Och, kiedyś to uwielbiałem, i nadal będzie to dla nich coś znaczyło. Nostalgia wydaje się teraz spoczywać w latach 80-tych i 90-tych, bardziej niż w 60-tych, więc już widzę, że ten rodzaj spuścizny muzycznej się przesuwa. Myślę, że zawsze znajdą się rzeczy, które są dobre, ważne i interesujące, niezależnie od epoki. Gdybym mógł mieć tylko jedną dekadę muzyki, to byłyby to lata 80. Kocham je najbardziej ze wszystkich. To było naprawdę wyzwalające i genialne.

Na twoim albumie „Octave”…
Oh, to był dziwny album.

„The Day We Meet Again” to taka piękna piosenka. Co było katalizatorem?
To piękna piosenka – całkowicie zrujnowana przeze mnie, krzyczącego zbyt wiele gitarowych overdubów. Jestem tak rozczarowany jej skończoną wersją. Zaczyna się całkiem nieźle, ale pod koniec jest już naprawdę źle. Pamiętam, jak bardzo Ray Thomas kochał tę piosenkę. Był w studiu, kiedy robiłem główny wokal, po prostu stał w pobliżu, podawał mi jointa czy coś w tym stylu. Muszę spróbować zdobyć taśmę z tym utworem… To może być jeden z tych, które zostały zniszczone, tak przy okazji, ponieważ to jedyny album, który został wyprodukowany w Ameryce. Ale ta konkretna piosenka była o ludziach w mojej rodzinie – pochodzę z rodziny o bardzo silnej wierze, więc to też jest w moim tle. Pochodzę z części Anglii, która jest pełna historii – West Country. To bardzo sugestywna część Anglii. Opowiada o ludziach, których kochałam i o ich utracie. Mówię o mężczyznach i kobietach. Odkryłem, że w życiu nie ma to znaczenia. Jeśli kogoś spotykasz i coś wewnątrz ciebie mówi: „Trzymaj się blisko tej osoby. Trzymaj się blisko niej”, zawsze staram się to robić. To są ludzie, o których piszę. I oni są w tej piosence.

YouTube Poster

Na nagraniu, pod koniec byłem psychiczny. Wokół tego albumu panował wielki letarg. Tony Clarke, nasz producent płytowy, miał osobistą katastrofę podczas nagrywania tego albumu i nie dokończył go. A Mike nie mógł się zdecydować, czy chce zostać, czy nie. Strasznie za nim tęskniłem. Grałem na nim na wielu instrumentach klawiszowych. To było w czasie, kiedy nikt nie wykazywał zainteresowania cudzymi piosenkami. Dziwnie jest być w takiej grupie. Graeme zawsze był w pewnym sensie entuzjastyczny. Ale w studiu, w Record Plant w Los Angeles, gdzie to nagrywaliśmy – które, co ciekawe, spłonęło niedługo po tym, jak to nagraliśmy – były takie śmieszne, stare, małe organy Farfisa. Utwór zmierzał donikąd, ludzie stracili zainteresowanie, więc pewnej nocy poprosiłem inżyniera, żeby go podłożył. Zacząłem to grać i wtedy pomyślałem, że mogę robić te trzy akordy przez całą piosenkę, w tym szczególnym rodzaju synkopy. To jest kawałek, który lubię w nim najbardziej.

YouTube Poster

Jest smutek, który wisi nad całym albumem. Pomiędzy „Driftwood,” „One Step Into the Light,” i „The Day We Meet Again,” jest bardzo przejmujący.

Dla mnie również. Musiałem go zremasterować dla Universal kilka lat temu i… to interesująca kwestia. Skąd oni wzięli taśmę, żeby wysłać mi ją do zremasterowania? Ale „One Step Into the Light” to piosenka, którą Mike napisał kilka lat wcześniej i którą nagraliśmy w jego małym domowym studiu. Nie mogę słuchać tej piosenki, bo po prostu wzbiera we mnie energia. To po prostu jedna z najpiękniejszych piosenek, jakie kiedykolwiek powstały. Dał mi kilka wspaniałych prezentów, a jednym z nich była możliwość zagrania tej piosenki. A potem odszedł. Sprawy w zespole nie układały się po prostu po jego myśli. Więc to wtedy staliśmy się czwórką zamiast piątką. Gdzieś tam są te dwie stare gitary – bo on też był gitarzystą – na których graliśmy razem na oryginalnej wersji. I myślę, że jego wokal też jest z oryginalnej wersji. Pamiętam, że oksyda odpadała z tej taśmy, była tyle razy odtwarzana.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *