National Constitution Center
By Richard R. Beeman, Ph.D.
Podczas gdy dziś podziwiamy niezwykłe osiągnięcia naszych Ojców Założycieli, ich własna reakcja na Konstytucję USA, gdy została im przedstawiona do podpisu, była znacznie mniej entuzjastyczna. Benjamin Franklin, wieczny optymista, nawet w wieku 81 lat, w swoim ostatnim przemówieniu przed Konwencją Konstytucyjną wygłosił niezwykle powściągliwą jak na niego ocenę: „…kiedy gromadzisz pewną liczbę ludzi, aby mieć korzyść z ich wspólnej mądrości, nieuchronnie gromadzisz z tymi ludźmi wszystkie ich uprzedzenia, ich namiętności, ich błędy w opiniach, ich lokalne interesy i ich egoistyczne poglądy”. Uważał, że nie można oczekiwać „doskonałej produkcji” od takiego zgromadzenia, ale wierzył, że Konstytucja, którą właśnie opracowali, „ze wszystkimi jej wadami”, była lepsza niż jakakolwiek alternatywa, która mogła się pojawić.
Niemal wszyscy delegaci mieli zastrzeżenia, ale przekonani logiką Franklina, odłożyli na bok swoje wątpliwości i złożyli pod nią swoje podpisy. Ich nadrzędnym zmartwieniem była tendencja w niemal wszystkich częściach młodego kraju do nieładu i dezintegracji. Amerykanie wykorzystali doktrynę suwerenności ludowej – „demokracji” – jako uzasadnienie ich udanego buntu przeciwko angielskiej władzy w 1776 roku. Ale nie rozwinęli jeszcze w pełni kwestii, która od tamtego czasu dręczy wszystkie narody aspirujące do demokratycznych rządów: jak wprowadzić w życie zasady rządów większości ludowej, zachowując jednocześnie stabilne rządy, które chronią prawa i wolności wszystkich obywateli.
Niewielu wierzyło, że sama nowa konstytucja federalna wystarczy, by stworzyć jednolity naród ze zbioru niezależnych republik rozrzuconych na ogromnej przestrzeni fizycznej, niezwykle zróżnicowanych pod względem interesów ekonomicznych, lojalności regionalnej oraz przywiązań etnicznych i religijnych. A po 1787 roku pojawiły się nowe oznaki nieporządku, które przypomniałyby Amerykanom, jak niekompletną i niestabilną strukturę narodową stworzyli: Osadnicy w zachodniej Pensylwanii zbuntowali się w 1794 roku z powodu podatków od lokalnie destylowanej whiskey; w zachodniej Karolinie Północnej miały miejsce nieudane próby stworzenia niezależnej republiki „Franklina”, która miałaby sprzymierzyć się z Hiszpanią, by zapewnić sobie niezależność od Stanów Zjednoczonych; na całym zachodnim pograniczu trwał konflikt z Indianami i wzrastał strach przed niepokojami niewolników, zwłaszcza gdy do amerykańskich wybrzeży dotarły wieści o rewolucji niewolników na Haiti.
Ale jak kruchy był federalny gmach Ameryki w czasie jej powstania, było wiele elementów w kulturze i środowisku, które przyczyniły się do narodowego konsensusu i spójności: wspólny język; solidna wiara w zasady angielskiego prawa zwyczajowego i konstytucjonalizmu; powszechne przywiązanie (choć w różnych formach) do religii protestanckiej; wspólne doświadczenie rewolucji; i, być może najważniejsze, środowisko ekonomiczne, które obiecywało większości wolnych, białych Amerykanów jeśli nie wielkie bogactwo, to przynajmniej niezależną wystarczalność.
Amerykańscy mężowie stanu, którzy zastąpili tych z pokolenia założycieli, służyli swojemu krajowi ze świadomością, że wyzwania związane z utrzymaniem demokratycznej unii były tak samo wielkie po roku 1787, jak i przed nim. Niektóre aspekty ich programu budowania narodu – ciągłe tolerowanie niewolnictwa i ludobójcza polityka wobec amerykańskich Indian – są odpowiednimi obiektami narodowego wstydu, a nie honoru. Ale mężowie stanu następnych pokoleń – wśród nich przede wszystkim Lincoln – kontynuowali dążenie do „doskonalszej unii”
Tak wielki sukces odnieśliśmy w budowaniu silnego i spójnego demokratycznego państwa narodowego w Ameryce po wojnie secesyjnej, że większość Amerykanów zakłada dziś, iż zasady demokracji i narodowej harmonii w jakiś naturalny sposób idą ze sobą w parze. Ale kiedy rozglądamy się po reszcie świata w epoce postsowieckiej, znajdujemy liczne dowody na to, że demokratyczne rewolucje nie prowadzą nieuchronnie do narodowej harmonii czy powszechnej sprawiedliwości. Widzimy, że wyrażenie „woli powszechnej” może stworzyć kakofonię sprzecznych głosów, pozostawiając wielu niezrozumiałych co do prawdziwego znaczenia rządów większości. W zbyt wielu miejscach na świecie wyrażanie „woli powszechnej” jest niczym więcej niż wyzwalaniem pierwotnych sił tożsamości plemiennej i religijnej, które dodatkowo utrudniają osiągnięcie celu, jakim jest zbudowanie stabilnych i zgodnych rządów.
Patrząc na stan naszej federalnej unii 211 lat po tym, jak Założyciele ukończyli swoje dzieło, mamy powód do satysfakcji, że uniknęliśmy wielu plag trapiących tak wiele innych społeczeństw, ale nie jest to powód do samozadowolenia. Z pewnością sama Konstytucja Stanów Zjednoczonych nie tylko przetrwała kryzysy, z którymi borykała się w przeszłości, lecz czyniąc to, sama stała się najpotężniejszym symbolem jedności naszego narodu – znacznie lepszą alternatywą dla monarchy czy religii narodowej, instytucji, na których opierała się większość narodów na świecie. Co więcej, nasza Konstytucja jest silniejszym i lepszym dokumentem niż wtedy, gdy początkowo wyłoniła się z Konwencji Filadelfijskiej. Dzięki procesowi wprowadzania poprawek (w szczególności 13., 14., 15. i 19. Poprawki) stała się ona obrońcą praw wszystkich ludzi, a nie tylko niektórych z nich.
Z drugiej strony, wyzwania dla jedności narodowej pod rządami naszej Konstytucji są, jeśli w ogóle, o wiele większe niż te, przed którymi stanął młody naród w 1787 roku. Mimo że nowy naród był pluralistyczny według standardów XVIII wieku, oblicze Ameryki w 1998 roku wygląda zupełnie inaczej niż na początku: nie jesteśmy już narodem zjednoczonym przez wspólny język, religię czy kulturę; i choć nasz ogólny poziom materialnego dobrobytu jest oszałamiający według standardów każdej epoki, pogłębiająca się przepaść między bogatymi i biednymi jest być może najpoważniejszym zagrożeniem dla wspólnej definicji „dążenia do szczęścia”.”
Warunki, które grożą podważeniem naszego poczucia narodowości, związane z debatą na temat niewolnictwa i przejawiające się w intensywnym konflikcie sekcji w czasach przed wojną secesyjną, są dziś zarówno bardziej złożone, jak i rozproszone. Niektóre z dzisiejszych warunków są częścią tragicznej spuścizny niewolnictwa – klimat rasowy zbyt często naznaczony wzajemną nieufnością i niezrozumieniem oraz stan rozpaczliwego ubóstwa w naszych śródmieściach, który sprawił, że wielu młodych ludzi jest tak wyobcowanych, że jakakolwiek standardowa definicja obywatelstwa staje się bez znaczenia. Co bardziej powszechne, ale na dłuższą metę być może równie niepokojące, dziesiątki milionów Amerykanów zostały wyłączone przez deprawujący wpływ pieniędzy na system polityczny. Bombardowani negatywnymi reklamami swoich kandydatów, wyrażają swoje poczucie wyobcowania, zostając w domu w dniu wyborów.
Jeśli jest w tym wszystkim jakaś lekcja, to jest nią to, że nasza Konstytucja nie jest ani samonapędzającym się, ani samonaprawiającym się dokumentem. Wymaga stałej uwagi i poświęcenia wszystkich obywateli. Jest taka historia, często opowiadana, że po zakończeniu Konwencji Konstytucyjnej do Benjamina Franklina podeszła grupa obywateli z pytaniem, jaki rodzaj rządu stworzyli delegaci. Jego odpowiedź brzmiała: „Republikę, jeśli możecie ją utrzymać”. Zwięzłość tej odpowiedzi nie powinna sprawić, że nie docenimy jej istotnego znaczenia: demokratyczne republiki nie są jedynie założone za zgodą ludu, są one również absolutnie zależne od aktywnego i świadomego zaangażowania ludu dla ich dalszego dobrego zdrowia.
Dr Richard Beeman jest profesorem historii i dziekanem College of Arts and Sciences na Uniwersytecie Pensylwanii. Uniwersytet jest partnerem akademickim NCC, a w latach 1997-98. Dr Beeman pełni funkcję wiceprzewodniczącego naszego Distinguished Scholars Advisory Panel.