Articles

The Films of Ridley Scott, Ranked From Worst to Best

W ciągu prawie 40-letniej kariery, Ridley Scott zyskał reputację mistrza techniki, drobiazgowego, malarskiego filmowca, silnego reżysera aktorów i jednego z najbardziej nierównych wielkich reżyserów. Scott nakręcił tyle samo filmów złych, przeciętnych lub po prostu dobrych, co dobrych i świetnych. Wydaje się, że nie potrafi odróżnić dobrego scenariusza od niechlujnego, przez co jego niezaprzeczalne talenty rzemieślnicze zazwyczaj potęgują wszelkie idiotyzmy tkwiące w tekście. Scott ma jednak na swoim koncie zarówno klasykę, jak i kilka przeoczonych lub niedocenionych filmów. Z okazji jego 77. urodzin, Indiewire przygotowało ranking wszystkich jego filmów, od najgorszego do najlepszego.

READ MORE: The Films of Alfonso Cuaraon, Ranked From Worst to Best

„1492: Conquest of Paradise” (1992)

Na papierze Ridley Scott reżyserujący film o kontrowersyjnej postaci historycznej, Krzysztofie Kolumbie, brzmi obiecująco – Scott zawsze rozkwitał, gdy miał do czynienia z historiami o tym, jak obsesja i ambicja prowadzą do okrucieństwa. Kłopot w tym, że scenarzystka Roselyne Bosch jest lepszym badaczem niż scenarzystą, a ona i Scott gubią się w bric-a-bracku i epokach otaczających Kolumba w powolny, suchy historyczny sposób, nie ustalając, jak na przykład hiszpańska inkwizycja łączy się z podróżą Kolumba. Porzuca jednak historyczność, gdy dochodzi do Kolumba w Ameryce, wybielając ludobójstwo tubylców dokonane przez centralną postać, jako że „inni ludzie, którzy podróżowali z nim, też to zrobili”. Film zakłada, że Kolumb to człowiek z ambicjami, nie rozumiejąc ani nie zmagając się z jego ambicjami. Gerard Depardieu jest również niezręcznie dopasowany do roli Kolumba, wyraźnie francuski aktor grający Włocha mówiącego po angielsku z grubym akcentem, który często trudno zrozumieć (a ma wiele przemówień). „1492” jest notorycznie trudny do znalezienia na DVD lub wideo. Nie bez powodu.

„Robin Hood” (2010)

Ten film, z drugiej strony, wziął fascynujący pomysł i uczynił go generycznym: Oryginalny scenariusz Ethana Reiffa i Cyrusa Vorisa, „Nottingham”, skupiał się na sympatycznym szeryfie z Nottingham i jego trójkącie miłosnym z Maid Marian i pozytywnie nielubianą wersją Robin Hooda, gdy szeryf bada serię makabrycznych morderstw, za które Robin został wrobiony. Zamiast tego Scott zatrudnił Briana Helgelanda, aby przerobić go jako opowieść o pochodzeniu Robin Hooda. „Robin Hood” to najbardziej nużący film w karierze Scotta, ponury, mroczny film, który marnuje aktorów takich jak Danny Huston i Max von Sydow w rolach akcyjnych i zmuszając Oscara Isaaca do zrobienia bladego rehashu postaci Joaquina Phoenixa w „Gladiatorze”. Tak naprawdę, cały film sprawia wrażenie bladej powtórki z „Gladiatora”, z komicznie uroczystym występem Russella Crowe’a w roli głównej. Nie ma poczucia, dlaczego Scott, Crowe czy ktokolwiek inny chciał nakręcić ten skostniały niewypał, a tym bardziej to ujęcie historii nad bardziej oryginalną wersją, którą mieli w rękach.

Popularny na IndieWire

„Czarny deszcz” (1989)

„Czarny deszcz” pojawia się w ogonie dzikich lat Ridleya Scotta w późnych latach 80-tych, i choć jego skromny sukces nadrobił ciąg komercyjnych rozczarowań, jest to jeden z najbardziej pustych filmów reżysera. Dotyk Scotta jest bardzo uderzający, jego użycie neonów, kontrastujących cieni i świateł monolitycznych budynków sprawia, że Tokio wygląda jak mniej futurystyczna wersja Los Angeles z „Blade Runnera”. Ale film ma pustkę w centrum z Michaelem Douglasem niepotrzebnie wredny policjant, który jest nie do polubienia i nietolerancyjny w najnudniejszy sposób (Andy Garcia sidekick fares trochę lepiej, choć żaden z jego comic relief jest zabawne). Japońskie postacie, w międzyczasie, są albo pozbawionymi jaj garniturami, bezmyślnymi psychopatami lub źródłem wykładu, z nawet charyzmatycznym Kenem Takakurą (R.I.P.) zredukowanym do roli faceta, którego Douglas musi nauczyć, jak grać ostro z przestępcami, co sprawia, że banalne lekcje moralne na temat relacji japońsko-amerykańskich wydają się nieszczere. Jego słabe próby politycznego znaczenia nie są w stanie zamaskować bezmyślnego macho porno w jego sercu.

„Hannibal” (2001)

Dla Ridleya Scotta jest to prawdopodobnie najlepszy możliwy film, jaki mógł powstać z powieści Thomasa Harrisa. Scott wziął absurdalną, przekombinowaną fabułę filmu i uciekł się do niej, mieszając wpływy operowe z filmowym grand guignolowym nadmiarem, a Scott spróbował czegoś innego niż w nagrodzonym Oscarem filmie Jonathana Demme’a (jest on prawdopodobnie biegunowym przeciwieństwem Demme’a, zimny vs. ciepły, ekspresjonistyczny vs. realistyczny, apolityczny vs. polityczny, choć obaj są feministami). Film popełnia jednak błąd, zmieniając Hannibala Lectera z psychopaty działającego w zamknięciu w wariata na wolności, co sprzyja najbardziej hamletycznym skłonnościom Anthony’ego Hopkinsa. Film jest do bólu dosadny w artykułowaniu swoich tematów, jak również: w oryginale eksploracja seksizmu była zasugerowana, tutaj mamy chamskiego szefa FBI Raya Liottę. Tam, gdzie wcześniejsze czarne charaktery były w pełni uświadomionymi, ludzkimi mordercami, Mason Verger Gary’ego Oldmana jest zbyt dosłownym potworem. I choć Julianne Moore jest prawdopodobnie najlepszą aktorką swojego pokolenia, to nawet w idealnych okolicznościach ma do wypełnienia niemożliwe buty i rzadko czuje się w niebezpieczeństwie, ponieważ A. Lecter za bardzo ją lubi i B. przez cały czas siedzi za cholernym biurkiem. Przy całej kwiecistej przemocy „Hannibala”, jest on dziwnie pozbawiony pilności.

„Dobry rok” (2006)

Po ogromnym przedsięwzięciu, jakim było „Królestwo Niebieskie”, łatwo zrozumieć, dlaczego Ridley Scott mógłby chcieć spróbować czegoś nieco skromniejszego. Ale „Dobry rok” to nie tylko najbardziej nietypowy film w karierze Scotta, to także jeden z najnudniejszych. Próby komizmu fizycznego są słabe (Russell Crowe w malutkim samochodzie! Marion Cotillard obija sobie pupę i pokazuje tłumowi, co się stało!), a Crowe, który nie jest z natury aktorem komediowym, sprawia wrażenie zagubionego. Tak samo jak Scott, który zastępuje swoje zwyczajowe żywe użycie kolorów generycznym, art-house’owym spojrzeniem na Toskanię. Po pewnym czasie trudno jest dalej próbować wpasować ten film w filmografię Scotta, zamiast liczyć ilość wypitych kieliszków wina. Sceneria jest ładna, ale to wszystko sceneria, zero treści.

„Ktoś do pilnowania” (1987)

Nie ma zbyt wiele do powiedzenia o „Kimś do pilnowania”, boleśnie generycznym thrillerze policyjnym Ridleya Scotta. Tom Berenger gra twardego nowojorskiego gliniarza, któremu przydzielono ochronę towarzyskiej kobiety (Mimi Rogers), będącej świadkiem morderstwa, a on sam zaczyna się w niej zakochiwać, mimo że jego małżeństwo z żoną (Lorraine Bracco) jest idealnie szczęśliwe. Film nigdy nie komplikuje swojej przewidywalnej fabuły: policjant jest luźny i niechlujny. Socjalistka jest prymitywna i poprawna. Nie mają ze sobą nic wspólnego (i nie ma między nimi prawdziwej chemii), ale zakochują się w sobie. Żona gliniarza dowiaduje się o tym i zostawia go. Przełożony gliniarza wybucha. Morderczy psychopata porywa rodzinę gliniarza w kulminacyjnym momencie. Scenariusz Howarda Franklina jest tak cienki, że praktycznie przezroczysty, a żadna z rozmów nie sprawia wrażenia, jakby była czymś więcej niż wypełniaczem czasu między kolejnymi scenami. Tylko Bracco jest w stanie przekształcić swoją postać w coś przypominającego puls, a charakterystyczny dla Scotta światłocień może tylko podnieść te kartonowe wycinanki tak daleko.

„Legenda” (1985)

„Legenda” była drugim filmem Scotta z rzędu, który ucierpiał z powodu cięć narzuconych przez studio, a jego kinowe cięcie z niedopasowanym Tangerine Score i zagmatwaną, poszatkowaną historią zostało poprawione przez Scott’s Director’s Cut z 2002 roku. Wersja rozszerzona sprawia jednak, że film jest raczej godnym podziwu niewypałem niż kompletnym niewypałem. Film jest jak najgorszy strach fana fantastyki, z czarnym charakterem o imieniu Darkness, dobrą księżniczką o imieniu Lily i pomocnikami o imionach Honeythorn Gump, Brown Tom i Screwball (przypomina mi się kwestia Paula Rudda w „Role Models”: „I just spent the afternoon in Middle-earth with glee-glop and the floopty-doos”). Tom Cruise, który rok temu skończył „Top Gun”, nie nadaje się do zagrania boleśnie szczerego bohatera przyrodniczego, a z wyjątkiem grającego Tima Curry’ego jako Darknessa, żaden z aktorów nie jest w stanie przekształcić swoich archetypów fantasy w żywe archetypy fantasy. Film wygląda świetnie, ale reżyser przesadza z wykorzystaniem mniszków lekarskich i kwiatów unoszących się w powietrzu, aby przypomnieć nam, że natura jest dobra, a ciemność zła. Jest to wizualnie zdumiewający, ale niezwykle głupi film, „Avatar” swoich czasów w formie, jeśli nie w sukcesie kasowym.

„Body of Lies” (2008)

Na własną rękę, „Body of Lies” jest pasywnym (jeśli zapomnianym) thrillerem szpiegowskim, zawierającym głównie solidne występy i kompetentną akcję. Dopiero jako część filmografii Ridleya Scotta i scenarzysty Williama Monahana, staje się większym rozczarowaniem. Podczas gdy gracze drugoplanowi (Mark Strong i Russell Crowe w szczególności) mają wiele świetnych momentów, film ma słaby środek w postaci Leonardo DiCaprio, który robi przegrzaną wariację swojej postaci z „The Departed” bez moralnej dwuznaczności i refleksyjności tego filmu. Monahan jest również winny samokanibalizacji, a film sprawia wrażenie marnego misz-maszu „Królestwa niebieskiego” (z jego spojrzeniem na konflikt religijny) i „The Departed” (z jego fascynacją rolą nowoczesnej technologii w wojnie z przestępczością i terrorem), a Scottowi nigdy nie udaje się stworzyć scenografii, która nie byłaby imitacją „Bourne’a” lub jednego z filmów jego brata Tony’ego Scotta.

„G.I. Jane” (1997)

„G.I. Jane” ma garść prowokacyjnych pytań w centrum swojej narracji („Czy kobiety powinny móc służyć w wojsku?” „Czy brutalny system wojskowy wyłącza ich empatię?”), z których żadne nie zadaje sobie trudu. To nigdy nie pyta, dlaczego jego wojskowych są seksistowskie shitheads, które sprzeciwiają się Demi Moore’s zdeterminowany kandydat Navy SEAL tak bardzo, jak to czyni seksizm do pokonania i walczyć (dosłownie, ona kopie gówno z wojskowych seksistów). To powiedziawszy, „G.I. Jane” środkowa sekcja, skupiona na treningu, jest wizualnie ekscytująca, ze Scottem używającym swoich najbardziej ekspresjonistycznych akcentów do sekwencji SEALs zmuszonych do pchania gigantycznych beczek pod górę lub biegania po torach przeszkód, przekształcając znany materiał w coś ekscytującego i świeżego. Film zyskuje również na wykorzystaniu ograniczonych, nieemocjonalnych talentów Moore’a do stworzenia postaci, która będzie idealną maszyną do zabijania, oraz obsadzeniu Viggo Mortensena w roli głównego antagonisty filmu, ponieważ aktor nie gra go wyłącznie jako złoczyńcy, wynosząc go ponad chwiejny materiał. „G.I. Jane” jest za długi i głupi, ale to także świetna zabawa.

„White Squall” (1996)

Przez większość czasu trwania, „White Squall” nie jest niczym szczególnym. Jest to w zasadzie „Stowarzyszenie umarłych poetów” na morzu. Większość chłopców miesza się ze sobą, a choć Jeff Bridges wciela się w Charlesa Keatinga, jest twardszy i czasem brakuje mu współczucia, to wciąż jest mentorem, którego chłopcy będą czcić i za którego w końcu staną. Jest to wystarczająco efektywne, ale nie zapadające w pamięć. Jednak „White Squall” ma jedną niesamowitą scenografię pod koniec, kiedy statek napotyka tytułowy sztorm, a Scott idzie na całość i popycha bohaterów do ich fizycznych i psychicznych granic. Reżyser genialnie wykorzystuje przestrzeń, skręcając i obracając statek oraz wykorzystując narastającą klaustrofobię, gdy statek się zalewa. Sekwencja ta sprawia wrażenie, jakby była częścią awanturniczego arcydzieła, a nie najlepszą częścią niewielkiego dzieła.

„American Gangster” (2007)

„American Gangster” ma piekielnie silną obsadę drugoplanową: Josh Brolin jako skorumpowany gliniarz, Cuba Gooding, Jr. jako krzykliwy gangster, Armande Assante, Chiwetel Ejiofor i Ruby Dee w swoim jedynym nominowanym do Oscara występie. Szkoda więc, że większość z nich utknęła w frustrująco znajomej (choć wystarczająco skutecznej) narracji. „American Gangster” jest jak każdy film gangsterski, który kiedykolwiek powstał, zapożyczając fragmenty z „Człowieka z blizną” (gangsterskie porachunki), „Ojca chrzestnego” (chłodno myślącego gangstera), filmów blaxploitation, „Goodfellas” i innych, podczas gdy połowa filmu Russella Crowe’a to retread „Serpico” z domieszką „Donnie Brasco”, bez bezpośredniości i cichej desperacji. Film jest dobrze zrobiony, ale brakuje w nim charakterystycznego dla Scotta akcentu, zastąpionego przez warsztatową kompetencję. Film ma jeden element, który utrzymuje go w miarę świeżym: Denzel Washington, którego spokój i powaga wyróżniają go spośród reszty filmowego rozgardiaszu. Jest on jedyną rzeczą w filmie, która jest natchniona, a nie tylko solidna.

„Prometeusz” (2012)

„Prometeusz” przeszedł dziwną drogę od bycia jednym z najbardziej oczekiwanych filmów 2012 roku do jednego z najbardziej znienawidzonych, piorunochronu dla internetowego backlashu i policji dziur fabularnych. Ich krytyka nie jest bezpodstawna: Scenariusz Damona Lindelofa stawia wiele pytań, z których niewiele eksploruje w sposób zadowalający, a zbyt wiele postaci zachowuje się idiotycznie bez powodu. Ale mimo że film jest nieporządny, często jest fascynujący, zwłaszcza gdy poświęca się czas Davidowi w roli Michaela Fassbendera, którego uprzejme oderwanie od człowieczeństwa czyni go jedną z najbardziej porywająco nieprzewidywalnych postaci w ostatnim czasie. I nawet krytycy filmu powinni przyznać, że film jest często formalnie oszałamiający, z niezwykłą zręcznością kontrastując momenty cudowności i zachwytu z zaskakującym body horrorem.

„Gladiator” (2000)

„Gladiator” nie robi prawie nic nowego z rzymską epopeją, ale robi to, co robi nadzwyczaj dobrze. Scott ożywia martwy gatunek filmowy, łącząc intensywność „Szeregowca Ryana” ze staroświeckim widowiskiem w sekwencjach bitewnych, a także kontrastując rozległość scenerii filmu z klaustrofobicznymi, ciasnymi komnatami, w których tkwią jego bohaterowie, albo w łańcuchach, albo obok szalejących psychopatów. Co ważniejsze, filmowa historia, choć prosta, jest opowiedziana z największym przekonaniem przez wszystkich zaangażowanych. Crowe wnosi do swojego bohatera brutalną wrażliwość i inteligencję, która odróżnia go od jarzących się nudziarzy, którzy pojawili się po „Gladiatorze” (Gerard Butler w „300”, patrzę na ciebie), a Joaquin Phoenix wdziera się w każdą nadpisaną linijkę, jakby to był soczysty stek, dając wspaniały, chamski występ. Film odróżnia się od swoich poprzedników tym, że kładzie większy nacisk na śmiertelność, zarówno strach przed nią, jak i potrzebę zaakceptowania jej, gdy nadejdzie (główny motyw w twórczości Scotta). Nie ma większego znaczenia, że „Gladiator” jest w większości znajomy, bo do cholery, to po prostu działa.

„Matchstick Men” (2003)

„Matchstick Men” to jeden z najskromniejszych filmów Ridleya Scotta i jeden z jego najbardziej osobistych. Wiecznie skrupulatny filmowiec, bez wątpienia odnalazł jakąś więź z granym przez Nicolasa Cage’a oszustem z OCD, którego stan daje Scottowi szansę na eksperymentowanie z oświetleniem i montażem nie tylko jako nastrojowym akcentem, ale jako koniecznością. Każdy snop światła jest inwazyjny, każdy szybki montaż to sposób na wprowadzenie nas w szalony stan umysłu Cage’a. Scenariusz Teda i Nicholasa Griffina, w międzyczasie, może pochwalić się długą intrygą godną Davida Mameta, a Scott dokonuje sprytnego castingu, partnerując neurotycznemu Cage’owi z podobnie pokręconym, ale bardziej jawnie zuchwałym Samem Rockwellem. Prawdziwym objawieniem jest jednak Alison Lohman w roli córki Cage’a, której mieszanka naiwności i prekognicji jest pożądaną przeciwwagą dla wszystkich męskich rozterek. Jej relacja z Cage’m sprawia, że to, co mogło być zimnym ćwiczeniem, staje się jednym z najcieplejszych filmów Scotta.

„Helikopter w ogniu” (2001)

„Helikopter w ogniu” jest najmniej skoncentrowanym na postaciach filmem Scotta, ale ma to sens w przypadku filmu, który w mniejszym stopniu opowiada o jednostkach, a w większym o zbiorowej sile mężczyzn pracujących razem w niemożliwej sytuacji. Scott bierze centralny konflikt filmu i przekształca go w jeden z najbardziej widzialnych filmów wojennych w ostatnim czasie, przeciwdziałając większości jingoizmu w sercu tej historii. Scott w największym stopniu w swojej karierze korzysta z kamery filmowej, ale nigdy nie jest ona zbyt natarczywa i stawia nas w sytuacji zdezorientowanych, przerażonych ludzi w samym środku bitwy. Przede wszystkim jednak jest to koszmarny film proceduralny, który skupia się na żwirze, brudzie i flakach rozlanych za każdym razem, gdy coś idzie nie tak.

„The Counselor” (2013)

„The Counselor” Ridleya Scotta i Cormaca McCarthy’ego został przyjęty trująco zarówno przez publiczność, jak i przez wielu krytyków, a Andrew O’Hehir z Salonu posunął się do nazwania go „najgorszym filmem, jaki kiedykolwiek powstał”. Jednak film szybko zyskał sobie zagorzałych zwolenników (od czasu wydania rozszerzonej wersji filmu wciąż rośnie) dla każdego, kto znajdzie się na jego bezlitosnej fali. „The Counselor” jest jednym z najbardziej przewrotnie porywających filmów ostatnich kilku lat, ponieważ jest tak zdeterminowany, by przełamać konwencję i zrazić do siebie widzów, doprowadzając ponury, deterministyczny portret pychy McCarthy’ego do logicznego punktu końcowego. Życiowa obsesja Scotta na punkcie śmiertelności doskonale współgra z fatalizmem McCarthy’ego, który kontrastuje gładkie i sterylne wnętrza z surowością pustyni, aby zasugerować, że coś gwałtownego i pierwotnego jest na drodze do zburzenia wystawnego, odizolowanego stylu życia swoich bohaterów. Scenariusz poświęca się bardziej długim, kwiecistym rozmowom o śmierci, morderstwie, seksie i znaczeniu tego wszystkiego, niż jakimkolwiek „rozstrzygnięciom” (choć sceny akcji są wspaniałe, choć brutalne), ale to w dużej mierze służy filmowi wypełnionemu ludźmi, którzy myślą, że są zbyt sprytni, by dać się pokonać, a potem okazuje się, że rzeczy są poza ich kontrolą i nie są gotowi na to, co nadchodzi.

„The Duellists” (1977)

Debiut Scotta ustanawia nie tylko to, jakim reżyserem był Scott, ale także dwa główne tematy jego filmografii: obsesję i śmiertelność. Pierwszy z nich reprezentowany jest przez Ferauda Harveya Keitela, człowieka o staroświeckim poglądzie na honor, który przez całe życie popada w obsesję na punkcie Davida Carradine’a d’Huberta i pokonuje go w pojedynku. To ostatnie jest największym lękiem d’Huberta, co Scott pięknie ilustruje w jednym z pojedynków, który przerywany jest staccato intercuts jego życia migającego przed oczami. Malarski styl Scotta czerpie z „Barry’ego Lyndona” Kubricka, ale film ma swój własny rytm, nieustanny marsz ku konfliktowi na śmierć i życie, nawet w krótkich chwilach wytchnienia. Scottowi udaje się także zainscenizować każdy pojedynek inaczej, od wczesnej walki na miecze w szerokim ujęciu, które podkreśla fizyczność Keitela, po finałową walkę na pistolety, w której mgła jest niczym całun zagłady. I choć „Pojedynkowicze” nie mogą się równać z arcydziełem, na którym się wzorowali, nawet Kubrick musi uchylić kapelusza przed ostatnim ujęciem filmu, jednym z najwspanialszych, jakie kiedykolwiek uchwycono na taśmie filmowej.

„Thelma & Louise” (1991)

Powrót Scotta po niemal dekadzie rozczarowań jest wciąż odważny, film, który stawia swoje dwie bohaterki (swoją drogą, ile hollywoodzkich filmów robi to teraz?) w niemal całkowicie heroicznym świetle, nawet jeśli łamią one prawo. Scenariusz Callie Khouri w mgnieniu oka przechodzi od lekkiej komedii do dramatu (flirty Thelmy aż do jej bliskiego gwałtu i późniejszego ratunku przez Louise; Thelma mająca romans z niemal niemożliwie wspaniałym Bradem Pittem, a następnie tracąca dla niego pieniądze), ale przejścia są płynne i mistrzowskie. Wizualne piętno Scotta jest widoczne na każdym kroku, ponieważ nadaje on filmowi wszechobecną mgłę, gdy sprawy zaczynają stawać się coraz bardziej mroczne dla jego bohaterek. I choć postacie męskie są trochę zbyt szeroko nakreślone, albo są niepokornymi chamami, albo świętymi (Pitt na bok), to trudno się nimi zbytnio przejmować, gdy film zapewnia dwie bogate postacie dla swoich aktorek, jedną wiecznie onieśmieloną (Geena Davis, która musi znów grać w większej ilości filmów), drugą bardziej zmęczoną światem i smutną (Susan Sarandon). Zakończenie filmu jest szczególnie świetne, w jakiś sposób zarówno przygnębiające, jak i triumfalne, gdy Thelma & Louise znajduje sposób, by pokonać system, który jest ustawiony przeciwko nim.

„Królestwo niebieskie” (2005)

Kinowa wersja „Królestwa niebieskiego” jest w rozsypce: tempo jest nierówne, postacie słabo zarysowane, wątki nie mają sensu, a komentarz do współczesnego konfliktu religijnego jest cienki. Reżyserskie cięcie filmu, zrekonstruowane do 191 minut, jest bliskie arcydziełu, przywracając relacjom bohaterów mięsistość, bardziej spójną strukturę, bardziej celowe tempo i prawdziwą wagę tematyczną, a także rozmach w stylu „Lawrence’a z Arabii”, do którego dążył Scott. Performances shift from negligible to rich, particularly Edward Norton’s subtly expressive performance as a leprous king, Eva Green’s pragmatic queen and Ghassan Massoud’s compassionate Islamic leader Saladin. Nawet wiecznie niewyrażający się Orlando Bloom jest wystarczająco skuteczny, gdy jego historia zostaje przywrócona, a kryzys wiary bardziej wiarygodny. To, co w kinach zostało przerobione na „Gladiator rusza na krucjatę”, w kinach zmienia się w przemyślaną epopeję o konflikcie religijnym i potrzebie docenienia życia innych przez wszystkie strony.

„Blade Runner” (1982)

Prawdopodobnie najbogatszy film Ridleya Scotta, „Blade Runner” przeszedł drogę od kultowego klasyka do niemal powszechnie uznawanego arcydzieła. To najgęstszy wizualnie film reżysera, w którym każdy kadr jest pełen szczegółów i witalności, a każdy światłocień potęguje melancholijny nastrój filmu. Jest to również najbardziej złożony moralnie film Scotta, z bohaterem (Harrison Ford, doskonale zmęczony), którego misja jest całkowicie niebohaterska, złoczyńcą (Rutger Hauer), który jest mesjanistyczną postacią próbującą utrzymać swój lud przy życiu, oraz miastem, które jest totalnym pustkowiem pełnym rasistowskich gliniarzy i konfliktów etnicznych (replikanci są obywatelami drugiej kategorii). To film, w którym niemal każdy bohater przeżywa kryzys egzystencjalny, a tym, co ich łączy (w przenośni, jeśli nie dosłownie), jest wspólne pragnienie życia, strach przed śmiercią i przerażenie, że po ich odejściu zostaną zapomniani. Cóż jest bardziej ludzkiego niż to?

„Obcy” (1979)

Przełomowy film Ridleya Scotta jest wciąż rewolucyjny jak na dzisiejsze standardy. Jego ostatnia dziewczyna (Sigourney Weaver) trzyma się w pobliżu nie dlatego, że jest typem przeznaczonym do przetrwania, ale dlatego, że jest najmądrzejsza i najbardziej odporna z załogi. Kontrast między powolnym, metodycznym tempem a gwałtownymi wybuchami przemocy jest wzorem, jak zrobić doskonały horror. Projekty H.R. Gigera wciąż są jednymi z najwspanialszych i najbardziej potwornych w historii. Przede wszystkim jednak, obsesja Ridleya Scotta na punkcie śmiertelności przebija się na pierwszy plan, a każda śmierć ma przez to swoją wagę. Scott buduje do każdego aktu przemocy, ponieważ wie, że strach przed śmiercią jest często większy niż sama śmierć, a pokazanie tego strachu sprawi, że poczuje się on bardziej konkretny i nieunikniony. Słynna scena uderzenia w klatkę piersiową była parodiowana i przywoływana bez końca, jednak wyraz paniki na twarzach aktorów (prawdziwy, bo żaden z nich nie wiedział, że do tego dojdzie) i miotanie się bezradnego astronauty Johna Hurta sprawiają, że scena jest przerażająca. Nawet z trzema sequelami, dwoma fanbojskimi spinoffami i ambitnym, ale niechlujnym prequelem po nim, „Obcy” jest wyjątkowym osiągnięciem.

Ods and Ends: Za kilka tygodni dowiemy się, czy nowy film Ridleya Scotta „Exodus: Bogowie i królowie” to kolejny triumf reżysera, czy znak, że wrócił do epickiej studni o jeden raz za dużo. Następnie Scott powróci do science-fiction z „Marsjaninem” z Mattem Damonem w roli głównej oraz wyprodukuje sequele „Blade Runnera” i „Prometeusza”. Scott ma też na koncie parę filmów krótkometrażowych, które warto obejrzeć: szkolny projekt „Boy and Bicycle” oraz reklamę Apple „1984”, minutowy popis daru Scotta do projektowania produkcji i światła. Wreszcie, można by napisać książkę o wszystkich filmach, które Scott prawie nakręcił, od fascynujących (thriller „The Hot Zone” o epidemii Eboli, który został anulowany, gdy nie mógł się zebrać wystarczająco szybko, by pokonać „Outbreak”), przez wątpliwe (remake trylogii „Red Riding”), aż po zupełnie niezrozumiałe („Monopoly” na podstawie gry planszowej… naprawdę).

READ MORE: Filmy braci Coen w kolejności od najgorszego do najlepszego

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *